[Wpis ten powstał ze dwa tygodnie temu, to tak odnośnie ulgi po zakończeniu upałów; opóźnienie publikacji wynikało z braku obróbki zdjęć 🙂 ]
Ufff, najgorsze już chyba przeszło i jeśli nawet w ciągu dnia jest gorąco, to przynajmniej wieczory i noce są chłodne – można żyć. Nijak jednak nie umiem wytłumaczyć, co mnie napadło, żeby przy tych upałach, jakie nawiedziły nas tego lata, dziergać szal z mohairu. W motku mohair jest milutki, mięciutki i nie gryzie, ale przecież tyle już z niego wyrobów wytworzyłam, że dobrze wiem, jakie to włókno: grzejące (co najmniej). I chociaż chciałam bardzo szala, to przecież nie musiał być z mohairu.
Zaczęło się od tego, że potrzebowałam zrobić sobie niedługą przerwę w czasochłonnym i pracochłonnym projekcie, innym szalu z resztą. O tym innym będzie w najbliższej przyszłości, bowiem zostało mi tylko jego pranie i blokowanie. Bardzo potrzebowałam tej przerwy, gdyż zaczynało mi się wszystko mylić, co oznacza w moim przypadku zwyczajne zmęczenie materiału (czyli mnie). Jako robótkę odpoczynkową koniecznie chciałam obrać jakiś projekt z książki, która kilka dni wcześniej przyszła do mnie pocztą i oczywiście nie mogłam się oprzeć, żeby jej natychmiast nie wykorzystać. Książka to znana miłośnikom szali, chust i ażurów, a mianowicie Knitted Lace of Estonia: Techniques, Patterns, and Traditions Nancy Bush. Co do samej książki, czytałam o niej wiele bardzo zachęcających do zakupu opinii, widziałam zdjęcia zamieszczonych w niej wzorów i doszłam do wniosku, że ja też chcę ją mieć. Rzeczywiście, zgodnie z tym, co wcześniej czytałam, opowieść o historii szali estońskich jest bardzo ciekawa i warto ją poznać, żeby wiedzieć, co się dzierga, kiedy się za szale estońskie zabiera. Miałam wprawdzie pewne wątpliwości odnośnie autorki – to znaczy myślałam sobie: co może nawet bardzo zafascynowana Amerykanka wiedzieć o wyrobach z Estonii, poza tym, co wystudiowała i czego się nauczyła, żeby aż pisać książki – podręczniki na ten temat, jednak przyznać muszę, że jej relacja o szalach z Haapsalu (i nie tylko) świadczy o tym, że może wiedzieć wiele. Fotografie w książce bardzo istotnie podnoszą jej wartość estetyczną, że tak powiem – są piękne. Nie odtworzyłam jeszcze (!) dołączonej do książki płyty DVD, dlatego moja ostateczna opinia nie jest dotąd ukształtowana. Bo póki co, w szał niestety nie wpadłam. Ja się po prostu spodziewałam czegoś więcej: więcej opisów na cienizny, a nie na grubsze włóczki, no i przede wszystkim więcej samych schematów estońskich ażurów. Cieszę się z tej książki, choćby dlatego, że już w trakcie czytania wstępu wiedziałam, że w następnej kolejności będę szukać książki o szalach szetlandzkich oraz orenburskich (o ile znajdzie się w jakimś języku, który jestem w stanie zrozumieć), wspomnianych przez autorkę. Mimo wszystko mam wrażenie, że kupiłam nie tę książkę, którą chciałabym mieć. A chciałabym mieć dzieło The Haapsalu Shawl. A Knitted Lace Tradition from Estonia, autorstwa Siiri Reimann i Aime Edasi. Spotkałam się z nim już kiedyś gdzieś w internecie, ale nie wiedziałam co to. Zbiegiem okoliczności niedawno zobaczyłam tę książkę na stronie Intensywnie Kreatywnej we wpisie AgatkiM, której bardzo dziękuję za dokładne informacje o tym wydawnictwie. Przede mną zatem polowanie, ale to raczej nie w najbliższym czasie, bo mi tego czasu zwyczajnie nie starcza na wszystko, co jest do zrobienia.
Już wracam do tematu przewodniego dzisiejszego wpisu, czyli do mohairowej udręki. No dobrze, udręki w niepełnym tego słowa znaczeniu, bo przecież sam szal był bardzo wdzięczny w produkcji. To właśnie wzór wybrałam w pierwszej kolejności, dopiero do niego przypałętał się ten motek, jako idealnie pasujący. Szale estońskie cechuje zazwyczaj bogate zdobienie w postaci bąbelków, ślicznych małych kuleczek, będących często zmorą dziewiarek. Dla mnie to może nie zmora, ale pożeracz czasu, toteż nie zdecydowałam się tym razem na ich dzierganie – w końcu to miał być tylko przerywnik. Wybrany przeze mnie Lilac leaf shawl ma dosłownie drobny rzucik tych kuleczek. A jak już się człowiek wreszcie weźmie i zdecyduje na wzór, to trzeba znaleźć w zasobach (absolutnie nie poza nimi, trzeba je używać, nie tylko gromadzić) odpowiednią włóczkę. Na ten szal nie pasowała cienka (zbytnio) Haapsalu, innej typu lace w wystarczającej ilości nie znalazłam, a zatem – cienki mohair, a konkretnie Kid Royal Alize – to jest to – pomyślałam zupełnie nie bacząc na to, że przecież się ugotuję od tej włóczki w lipcowym upale. No i się niemalże ugotowałam, ale się zawzięłam i szal powstał.
Szal powstał tak, jak go zaprojektowała autorka, poza jednym drobnym zabiegiem, polegającym na zrobieniu na początku obydwu ozdobnych brzegów. W instrukcji kolejność pracy jest następująca: pierwszy ozdobny brzeg i dalej bez przerywania reszta szala aż do drugiego brzegu, po czym osobno drugi brzeg, który po ukończeniu jest doszywany do głównej części szala. Żeby sobie oszczędzić zastanawiania i obliczeń, na ile mi starczy włóczki, zrobiłam obydwa brzegi jeden po drugim i na tym drugim ciągnęłam szal – co to za różnica, w końcu brzegi są identyczne.
Do blokowania szala przyłożyłam się bardzo i spędziłam sporo czasu z miarką i szpilkami wyznaczając równe odstępy pomiędzy tymi ostatnimi. Warto było się pogimnastykować, gdyż szal po odpięciu od karimaty jest równiutki i na szczęście nie skurczył się pomimo nie najbardziej wyszukanego składu włóczki. Samej włóczce nie mam do zarzucenia nic, poza tym, że podczas pracy zrzuca nieco swych kłaków. W te upalne dni sam ich widok mnie gryzł, ale szczytem wszystkiego było znalezienie jednego na talerzu ze śniadaniem… Wstyd jak nie wiem co, na szczęście tylko przed Mężem. Ale też nikt nie obiecywał, że śladu po włóczce nie będzie, czego nie można powiedzieć o innej, którą przerabiam obecnie. Ta ma napisane w kilku miejscach „antypilling”, przez co ja rozumiem, że nie zostawia kłaków, nawet obrazek porównawczy zawiera, a tymczasem moja czarna letnia bluzka, którą raz miałam na sobie podczas dziergania, wyglądała jakbym bawiła się ze stadem białych kotków (włóczka jest biała). Ale o tym innym razem.
To ja już podsumuję tę robótkę:
włóczka Kid Royal Alize (motek 50 g = 500 m, kolor 542), zużycie: jeden motek bez kilku metrów
druty nr 3,5 (część środkowa) oraz 4 (brzegi)
wymiary gotowego szala: 46 x 163 cm




Na koniec chciałabym wyznać, że szal powstał jeszcze w lipcu, ale żadna siła by mnie wówczas nie zmusiła do biegania z nim po planie zdjęciowym, nawet krótko. Tylko blokowanie uwieczniłam i to się odbyło tuż po zakończeniu dziergania. Na pozostałe zdjęcia szal musiał sobie poczekać i stąd jego prezentacja ma miejsce dopiero teraz.