Dziergonomia stosowana · Przyroda

Zupełnie nie na czasie: czapka i mgła

Och, jak to już dawno było… Tak mało brakowało, by te fotografie jesienne pojawiły się tutaj szybko po ich wykonaniu, ale zawsze coś mi staje na przeszkodzie. Moja głowa oddala się od pisania, wena wzięła wolne już dawno i nie pamiętam nawet, jak to było, gdy mi towarzyszyła. Zatęskniłam za pisaniem, właściwie ciągle tęsknię, lecz ilekroć znajduję czas – w mojej głowie pustka. Od kilku miesięcy czeka ta jesienna mgła, niby nic takiego, ale ja kocham mgłę i skoro już przyszło na mnie jakieś poruszenie serca – uwieczniłam. Ponieważ zdjęcia podobają mi się, chciałam się podzielić. Powstały na przełomie października i listopada ubiegłego roku. Wtedy miałam fascynujące pomysły na opisanie tego dnia, dzisiaj już nie pamiętam nic, poza uczuciem jednoczenia się z przyrodą, gdy nas ta mgła razem zasnuwała. Teraz, kiedy to piszę, mam taką refleksję, że nie wyszłam z tej mgły do dzisiaj. Albo ta mgła nie opuszcza mnie.

Z kolei czapka powstała na zamówienie sprzed roku. Miałam ją dziergać wiosną lub latem, ewentualnie jesienią, żeby była gotowa na zimę. Zanim jednak się zebrałam i wzięłam do pracy, zanim nabyłam włóczkę, nadszedł grudzień. Nie wiem, czemu tyle czasu to trwało, bo sama czapka powstała w kilka dni, tuż po Świętach Bożego Narodzenia (a tu już mamy koniec oktawy Wielkanocy…), co utrwala moje przekonanie, że jest to bardzo szybki projekt, skoro tylko kilka dni mi zajął przy moim wiecznym niedoczasie. To When knits meet purls Renaty Witkowskiej – powtórka sprzed roku, nawet dla tej samej osoby, bo tamta została podarowana komuś, kto nie miał czym ogrzać głowy i obiecałam wydziergać drugą. Nowa czapka różni się od pierwszej włóczką, tym razem użyłam Karismy z Dropsa, ale już kolor jest ten sam, czyli czarny. Użyłam tych samych drutów nr 3, z tym że nie starałam się już tak ściśle przerabiać oczek, także próbka jest inna. Czemu tak? Nie wiem, nie chciało mi się. A czapka wyszła w sam raz na męską głowę: 30,5 cm długości i 19 cm szerokości, mierzone na płasko po praniu. Do tego się przyłożyłam, piorąc i susząc ją tak, by jak najmniej rozciągać. Zużyłam 96 g włóczki.

Tyle słów na dzisiaj. Na początek fotografie czapki, następne to moja mgła.

Mgła. Na początku jeszcze było coś widać w oddali.

Stanęłam nad tymi liśćmi i zachwyciłam się: nic specjalnego, ale nie ma dwóch identycznych kadrów, żadne dwa liście nie spadają na ziemię i nie układają się tak samo. Wybrałam to jedno zdjęcie.

Jeszcze więcej różnych liści. Chyba uwielbiam liście. Mogę się w nie wpatrywać bez końca.

I inne rośliny.

Ostatnie owoce aronii na gałązkach. Wystarczy dotknięcie i opadają.

Nawet zamglona jesień ma mnóstwo kolorów.

Wiesiołku niezwykły, co wydajesz pąki kwiatowe, kiedy wcześniejsze kwiaty dawno już przekwitły i otwierają się kieliszki z nasionami.

Wraz z upływem czasu, mgła coraz bardziej przysłaniała ostre wcześniej obrazy.

Na koniec naszej wycieczki było tak:

Cieszę się z nadejścia wiosny i ciepłych dni, ale w sercu pozostaję jesienią, zamgloną jesienią.

Dziergonomia stosowana

Granatowy, czyli fioletowy albo na odwrót

W samym środku ubiegłej zimy pewna mała dziewczynka wyrosła ze swego ciepłego sweterka. Zgłosiłam się na ochotnika do wydziergania nowego, przy czym licząc się z możliwością odmowy noszenia w razie nieuzgodnienia czegokolwiek, zadałam najzwyklejsze w świecie pytanie: jakiego koloru ma być ten sweterek? Odpowiedź była szybka: granatowy. Doskonale, pomyślałam, zna się dziecina, wie co ładne (według moich kryteriów kolorystycznych oczywiście), już zaglądam do pudeł (bo przecież nie dokupuję włóczek). W pudłach wprawdzie granatu nie brakowało, z tym że to były pudła sentymentalne i chociaż niektórych kolorów miałam na kilogramy, to akurat niebieskich nie. W sumie wszystkich niebieskich by się uzbierało, ale granatowego – za mało. Dziecino, zapraszam Cię do moich pudeł, powiedziałam, bo granatowego na cały sweterek nie wystarczy, wybierz sobie zatem jakieś barwy dodatkowe. Dziecina jest najnormalniejsza z normalnych dzieci pod tym względem, że jak jej pozwalają zaglądać do pudeł ze skarbami dorosłych, to rzuca wszystko i z błyskiem w oczach jak torpeda leci do onych pudeł. Toteż chwilę później siedziałam z nią przed otwartymi kartonami i wybierałyśmy kolory dodatkowe. Już na tym etapie powinnam była uświadomić sobie, że każdy dodatkowy kolor to dodatkowa włóczka, czyli nitka, czyli łączenie i potem chowanie końcówek włóczek, ale jakoś ta dziecięca radość przyćmiła jasność mego umysłu. A dziecina ma fantazję. Namówiłam ją, by nie brać czarnego i białego (o dziwo, z białego zrezygnowała bez problemu, a z czarnego to tak z ociąganiem), nie pasowały mi do rodzącej się koncepcji.

Wyciągałyśmy z zasobów kolejne motki w różnych kolorach, nawet brązowy się załapał, przy czym osłupiałam i jednocześnie miałam ochotę wybuchnąć śmiechem, gdy na widok jednego z motków w odcieniu zgaszonego brązu, mała powiedziała: „ale ten padmowy to nie”. Padmowy! Kto z Was kojarzy Padmę, takie paskudne w smaku lekarstwo? No tak, ta włóczka rzeczywiście kolorem je przypomina, choć mnie by to skojarzenie do głowy nie przyszło (jeśli znajdę czas, pokażę tu kiedyś wydziergane z pół roku temu padmowe skarpetki, to będzie wiadomo, jaka to barwa była).

Efektem buszowania w moich skrzyniach skarbów był wybór kilkunastu kolorów, które zamierzałam ułożyć w paski, żeby sobie wzorkami pracy nie dokładać. To już w dużym stopniu miałam określone, jaki mniej więcej będzie kształt i forma przyszłego sweterka. Skoro paski, to nie tylko bez wzorków, ale też żadnych ażurów, ewentualnie warkocze, ale też bez przesady. Przede wszystkim chciałam ten sweterek zrobić na już, bo właśnie na już był potrzebny. Jeszcze tylko kwestia, czy rozpinany, czy przez głowę, ale na to pytanie dziecina odpowiedziała natychmiast: zapinany i to na guziki. Uff, zamka nigdy w dzianinę nie wszywałam, więc dobrze się złożyło.

Obmierzyłam przyszłą nosicielkę swetra i rozpoczęłam poszukiwania gotowego wzoru, który by pasował do moich wytycznych. Właśnie tak, zaniechałam pomysłów własnych, wyliczeń i takich tam różnych różności, nie chciało mi się zbyt wiele rozmyślać. Wzoru szukałam na Ravelry, darowałam sobie zupełnie garnstudio, by nie tracić nerwów na każdym etapie pracy. Dość szybko udało mi się znaleźć odpowiedni projekt (to Alisterus od Filcolany), który spodobał mi się od pierwszego wejrzenia i przemawiał do mojego instynktu, przekonując, że będzie pani zadowolona. Jako że zadowolona powinna być przede wszystkim właścicielka swetra, pokazałam jej wydruk wzoru w kolorze i powiedziałam, że tak będzie wyglądał jej sweterek (wolałam nie pytać, czy może być, żeby nie wywoływać wilka z lasu). A ona na to stanowczo: ten mi się nie podoba, takiego to nie. Na moment podniosło mi się ciśnienie, ale szybko okazało się, że problem leży w kolorach przedstawionych na zdjęciach, toteż raz jeszcze zaprezentowałam małej damie, jakie kolory będą w jej sweterku, a ona, już uspokojona, wyraziła na nie zgodę. Do pracy zatem!

Od samego początku nastawiałam się na jak najmniej kombinowania, a jak najwięcej posłusznego podążania za schematem. Wiedziałam, że będę miała inną niż w projekcie próbkę, bo moje włóczki mają różną grubość i ich ujednolicenie prowadziło do grubszych drutów, czyli 3,25. Mimo to, poszłam po najmniejszej linii oporu i z dostępnych wersji rozmiarowych wybrałam najmniejszy, czyli od docelowego mniejszy o jeden. Przeczytałam instrukcję, nie wszystko było dla mnie od razu jasne, ale doszłam do wniosku, że po pierwsze, na gotowej robótce będzie łatwiej te wskazówki zrozumieć, po drugie, chyba mam na tyle wiedzy i praktyki, żeby poradzić sobie z ewentualnym dzierganiem na wyczucie fragmentów, których jednak nie zrozumiem. Jedno, o czym od razu wiedziałam, że będę robić po swojemu, to były rękawy. Nie twierdzę, że żadna siła nigdy mnie nie zmusi do dziergania ich od dołu, na płasko, a potem dołączania i zszywania, ale nie tym razem. Jeśli ten sweter miał powstać w miarę szybko, to rękawy musiały być dziergane od góry i w okrążeniach. Cały sweter zaczyna się na dolnym brzegu i robi się go od dołu do góry, ale przecież można zostawić żywe oczka i na nich nabrać oczka rękawów, by dziergać je w dół.

Nabrałam oczka na druty, tych oczek było 170, po czym przystąpiłam do dziergania. Ścieg jest francuski, czyli cały czas na prawo. Wykonałam dolną plisę w kolorze granatowym, który miał być taką jakby ramką dla tego sweterka i wtedy zaczęły się schody. Schodeczki malutkie, ale kręte bo projekt ma piękną tabelkę, określającą kolejność kolorów pasków i ich szerokość, a ja sobie układałam te paski po swojemu, no i musiałam decydować o ich kolejności i grubości. Nie takie to proste się okazało, na co złożyły się różne czynniki: moja słabość w podejmowaniu decyzji, różne pomysły na ostateczny wygląd swetra, dostępna liczba kolorów oraz wielkość poszczególnych motków i resztek motków. To były właściwie same przewinięte kłębki i choć każde z wymienionych zagadnień nie wymagało wielkich rozważań, to trzeba je było ze sobą zgrać, dodając do tego założenie, że układ pasków w rękawach ma pasować do korpusu, czyli że musiało mi wystarczyć włóczek na rękawy.

Układ kolorów zaplanowałam chaotyczny, a mianowicie chodziło mi o to, by nie stworzyć żadnego określonego zestawu, typu najpierw niebieskie, potem zielone i tak dalej jak pasuje jeden do drugiego, poza tym chciałam uniknąć powtarzania dwóch takich samych kolorów obok siebie, na przykład obok jasnego różu tylko raz mógł wystąpić brązowy (to mi się prawie udało). Chciałam, żeby było wesoło, radośnie i dziecięco, ale nie jarmarcznie i ten efekt, moim zdaniem, osiągnęłam. Prawda, że myślenia na bieżąco miałam jednak sporo, były momenty, że odkładałam robótkę na dwa dni, żeby na świeżo postanowić, który kolor następny, ale gotowy sweterek cieszy oko. Przy tym inaczej się myśli w oparciu o gotowy projekt, a inaczej, gdy się wszystko wymyśla. W tym wypadku łatwiej mi było się odnaleźć w tej pierwszej opcji, oszczędzającej przynajmniej decydowania o technikach i detalach. A detale, na oko raczej niewidoczne, bardzo mi się w tym projekcie spodobały i sprawiły, że sweterek dobrze się prezentuje i nosi, trzymając formę.

Schody zupełnie proste i takie, których mogłam się od razu spodziewać, pojawiły się po pierwszych kilku centymetrach – miałam jednak za dużo oczek na drutach. Ale przynajmniej miałam już próbkę i nie pomstowałam na stracony czas, bo dziergało się szybko. Przeliczyłam oczka na potrzebne wymiary, sprułam zrobiony fragment i zaczęłam od nowa, tym razem nabierając 136 oczek, z czego 72 na tył i po 64 na przody. Niezły rozrzut w porównaniu z tym, co miałam na drutach w pierwszej wersji, hmmm. A tak by się wydawało, że tylko 0,25 różnicy w grubości drutów, to co to za problem. Nawet przy nieco grubszej włóczce. Trochę wstyd tak się pomylić, ale co tam. Mniej oczek – szybciej idzie praca! Zaczęłam więc od nowa i tym razem było już dobrze. Przy czym plan, by nie myśleć, zupełnie się nie powiódł.

To już teraz w telegraficznym (nooo, prawie) skrócie: swterek od dołu do pach powstał na płasko, szerokość pasków była decyzją spontaniczną lub głęboko przemyślaną, w zależności od paska, koloru i jego położenia w całym układzie, czyli początkowo hulaj dusza, a potem jak by to ze sobą zgrać i myślenica. Rękawy zrobiłam przed karczkiem i to z dwóch powodów. Po pierwsze bardzo mi zależało, by włóczki starczyło na odwzorowanie układu kolorów z korpusu, po drugie, które jest pewnie wielu dziewiarkom dobrze znane – gotowe rękawy znacznie wspomagają dalszą pracę i wykończenia, których mnie tu czekało, oj czekało! Mam na myśli chowanie nitek i potwierdzam, że gotowe rękawy motywują do pochowania tego miliona końcówek, a przy tym chowanie końcówek zaraz po ukończeniu dekoltu jest znacznie mniej męczące, niż gdyby nastąpiło po produkcji rękawów. Czyli przyjęłam zasadę: przyjemne, męczące, przyjemne, męczące – naprzemiennie, a nie wszystko najgorsze na koniec. Czy to przypadkiem nie brzmi, jakby dzierganie było przedzieraniem się przez straszne wertepy z nielicznymi chwilami radości? Jeśli tak, to dementuję: lubię rękawy, tylko te zmiany kolorów… I mogę chować nitki, tylko jak ich tyle jest, to wtedy można się znużyć. Ale pochowałam, wcześniej uwieczniając stan przed, żeby sobie potem móc popatrzeć, jaka jestem cierpliwa 🙂 . Bardzo proszę (nieliczna część końcówek była chowana na bieżąco, więc tutaj ich nie ma):

Wracając jeszcze na sekundę do rękawów: na łączeniu z korpusem, po drobnym kształtowaniu rzędami skróconymi, mają one 52 oczka w obwodzie, potem stopniowo zwężają się do bodajże 36 (tak mam w notatkach i pewnie tak właśnie zrobiłam). Końcówka jest w kolorach dodanych do tych z korpusu, ponieważ rękawy są od niego dłuższe.

Wspominałam o detalach, które wpłynęły na ostateczny kształt sweterka. Pierwsza sztuczka, której dotąd nie znałam i co do której mocno się zdziwiłam na początku, to sposób przerabiania pierwszych i ostatnich oczek w rzędzie (czyli tam, gdzie będą plisy zapięcia), nazwana tutaj łańcuszkiem brzegowym. Na prawej stronie pierwsze dwa oczka oraz ostatnie dwa oczka przerabia się na prawo, natomiast na lewej stronie te oczka (po dwa na początku i na końcu) przekłada się bez przerabiania. Przy rozpoczynaniu rzędu na stronie prawej nitka robocza wychodzi zatem z trzeciego oczka od brzegu. Dziwne to mi się wydało, ale założyłam, że ma sens i rzeczywiście, brzeg wygląda bardzo estetycznie i nic się nie wywija, nawet w rogach. Wiem, że to ścieg francuski, ale u mnie nawet on może się wywijać, a tu nie! Bardzo mi się to podoba.

Ciekawą sztuczką, z którą dotychczas nie przypominam sobie, bym miała do czynienia, było dorabianie plisy zapięcia. Plisa powstaje po ukształtowaniu korpusu, ale nie w poprzek całości, z oczek nabranych na brzegu, chociaż te oczka się wykorzystuje. Bowiem owszem, najpierw należy nabrać oczka wzdłuż brzegu swetra, ale w następnym kroku trzeba nitkę roboczą uciąć, nabrać na druty określoną liczbę oczek metodą „knitted cast on”, po czym przerabiać te kilka oczek w tę i z powrotem, w co drugim rzędzie łącząc powstającą plisę z oczkami nabranymi na brzegu swetra. Jednocześnie skrajne oczka tworzą taki sam łańcuszek, jaki powstał w całym korpusie. Przyznam, że łatwe to, a sprytne, mnie się ta metoda podoba.

Nie pamiętam już wszystkich zmian, jakie wprowadziłam do projektu, ale jedno wiem na pewno: nie zamykałam oczek dekoltu podczas jego kształtowania (w części z kolorowymi paskami). Nietrudno się domyślić, że zamiast tego zastosowałam rzędy skrócone i zostawiłam żywe oczka, by ułatwić sobie ich nabieranie na plisę przy dekolcie. Koniec końców nie za bardzo sobie ułatwiłam, o ile pamiętam, zbieranie owiniętych oczek i utrzymanie napięcia końcówek poszczególnych kolorów przysporzyło mi trochę wysiłku, ale miałam tak, jak sama chciałam. Plisa dekoltu wykończona jest i-cordem, który wyglądem bardzo przypomina ten łańcuszek brzegowy, o którym wspominałam. Czy może raczej ten łańcuszek nieco imituje wykończenie i-cordowe.

Sweterek wykonany z takiej jak tutaj grubości włóczki ściegiem francuskim ma to do siebie, że jest bardzo miękki i mięsisty, co jest bardzo przyjemne i przytulne, ale niestety nie za dobrze mieści się pod kurtką. Gdybym ja miała go pakować pod kurtkę, byłoby mi mało wygodnie, za dużo materii pod pachami. Mogłam go lepiej dopasować do sylwetki, ale z drugiej strony taki szerszy dobrze współpracuje z ruchliwością dziecięcą i przy wymachiwaniu rękami wraca na swoje miejsce.

Będę już kończyć te wywody, bo tworzę ten tekst co najmniej od trzech miesięcy i jakoś ciągle nie mogę się zebrać, żeby go dokończyć. Zaczynałam, kiedy upały zniechęcały nawet do patrzenia na ciepłe swetry, a tu już jesień zmieniła krajobraz i do tych swetrów trzeba dokładać kurtki przeciwdeszczowe. Poprawka, bo znów czas upłynął, teraz już prawie zimowe. Miałam nadzieję na lepsze zdjęcia, ale zostaję przy tych telefonicznych. Dodam jeszcze tylko, że na sam koniec mojej pracy, mała dama, ucieszona niezmiernie widokiem całości, zaczęła wyliczać, które paski najbardziej się jej podobają. I wtedy się okazało, że ten najładniejszy, granatowy pasek, to kolor znany mi dotychczas jako fioletowy, najbardziej oczywisty z fioletów. Do dzisiaj nie wiem, czy sweterek miał być w końcu granatowy, czy jednak fioletowy (zwany granatowym). Protestu dziecina nie wniosła.

Pięknej jesieni!

Dziergonomia stosowana

Plumeryjka

Szydełko za mną chodziło. Rozważałam już nawet produkcję kilku podstawek pod kubki w prezencie na planowaną parapetówkę (to znaczy nie moją, ale planuję, że zostanę zaproszona 🙂 ). Planowałam w te letnie dni wreszcie przerobić trochę bawełny lub lnu, dla odmiany od wełny jako włókna grzejącego. Bawełny trochę w zasobach mam, lnu tylko marne resztki, ale mi ten len siedzi w głowie, tyle go ostatnio u Was można podziwiać. I różne wspaniałe rzeczy z lnu, bawełny, wiskozy. Tylko mi była potrzebna jakaś szybka robótka, żebym szybko mogła cieszyć się efektami. Nikogo niech więc nie dziwi, że doszłam do wniosku, że ten projekt wybrał mnie, na mnie czekał, a ja uśmiechnęłam się do niego bardzo szeroko i radośnie udałam się na poszukiwania odpowiedniej włóczki. Ta radość była największą, jaka mnie w tamtym czasie spotkała, a że Renia ma przedziwny dar wychodzenia na przeciw moim złym nastrojom, chociaż nigdy o tym nie wie (no bo skąd), tym bardziej wierzę w przeznaczenie: że ta torba była mi pisana. I doskonale się złożyło, powiem Wam teraz, kiedy już ją ukończyłam. Tak się z nią zaprzyjaźniłam, że mówię o niej zdrobniale Plumeryjka, choć jej oficjalna nazwa to Plumeria.

Przechodząc do konkretów, zapisałam się na kolejny test u Renaty Witkowskiej. Okoliczności i argumenty za zgłoszeniem się do testu już znacie. Opowiem Wam o tym, jak powstawała moja torba.

Przeglądając dostępne w moim pudle bawełny i lny (wiskoz i bambusów tam nie ma, choć pewnie też by były odpowiednie do tego projektu), zastanawiałam się, jaką bym chciała tę torbę wykonać. Pudła i stan rzeczy nie pozostawił mi wielkiego wyboru, żadnego właściwie mi nie pozostawił, gdyż wyszło na to, że posiadam jedynie dwie ometkowane włóczki, które można było tutaj wykorzystać. Jak już niejeden raz pisałam, mam pewne zasady, z których dwie miały zastosowanie w tym przypadku: nie robię testów z włóczek no name oraz nie dokupuję niczego. No i udało się: nie dość, że te dwa motki, które mogłam przeznaczyć na torbę, dało się dopasować do siebie grubością, to i kolorystycznie ten zestaw zapewnił mi błogie godziny (acz nieliczne, bo to szybka torba) wpatrywania się w chłodne i słodkie barwy, jak przedwieczorne obłoczki różowe i białe na niebieskim jeszcze niebie, jak pełnia lata, odludny spokój i cisza. Wszystko, ale to wszystko co dobre. Wprawdzie z dopasowaniem grubości nitek musiałam pokombinować, ale wynik tej kombinacji wyszedł bardzo przyzwoicie, różnica jest minimalna, na oko jej nie widać. Kombinacja nie była trudna: musiałam potroić jedną z nici, żeby dopasować ją do drugiej. Ta potrojona to Midara Amber w kolorze pudrowego różu o chłodnym odcieniu. Druga włóczka to Alize Bella Batik w odcieniach od białego do błękitu. Tak po prawdzie, zaskoczyła mnie ta Bella dużą ilością białego, spodziewałam się w niej więcej odcieni niebieskich. No bo jeśli sam błękit może mieć tyle różnych odcieni, to po jakiego grzyba takie długie odcinki zupełnie białe? Na szydełku w tym konkretnym wzorze te fragmenty same się zgubiły wtopione w przecudne błękity, ale mimo wszystko, zdziwiłam się. Swoją drogą, ta Bella leżała u mnie w pudełku dość długo, w ilości jednego motka i nie miałam na nią żadnego satysfakcjonującego mnie pomysłu. Można by wysnuć wniosek, że czekała tylko na tę właśnie torebkę, na te właśnie kwiatuszki. I pomyśleć, że początkowo chciałam ją przerobić na dno! Też ładnie by wyszło takie cieniowane. Już prawie próbkę zaczęłam, ale coś mnie powstrzymało, już nie pamiętam co, przeznaczenie chyba. Postanowiłam bowiem, nie wiem skąd mi to przyszło do głowy, pooglądać sobie, jakoż wygląda Plumeria, ten ponoć najpiękniejszy kwiat, jak on wygląda w naturze. I wiecie co, jak ja mam potrzebę dementowania tego typu określeń, tak tym razem dech mi zaparło. Ona jest naprawdę piękna. Tak piękna, że patrząc na nią myślałam sobie: jakie cuda potrafi stworzyć natura, jaki świat widziany oczami może być piękny. Patrzyłam, patrzyłam i zobaczyłam te kwiatuszki w mojej błękitnej cieniowanej Belli. Nomen omen – ‚bella’ znaczy ‚piękna’. Jak rzadko kiedy poczułam taki zapał i takie emocje z tym związane, że natychmiast wystosowałam wiadomość do Reni. Bo zawsze uzgadniam z nią włóczki, które wybieram do testów, a tym razem bardzo mi zależało na takim właśnie, wymarzonym i tak bardzo plumeriowym zestawieniu! Renia się zgodziła, zrobiłam jeszcze próbkę, by się przekonać, czy to dobrze wygląda, ale ja po prostu wiedziałam, że to będzie wyglądać bosko. I nie zmieniam zdania. Może dno bardziej by pasowało zielone jak trawa lub liście, ale ten blady róż też mi się podoba, jest taki subtelny.

Jak zwykle o torbie jeszcze żadne słowo konkretne nie padło, tylko te moje myśli wysnuwam. Do rzeczy zatem. Jest to moja pierwsza szydełkowa torba o takim fasonie, dotąd produkowałam malutkie torebeczki. W tej podoba mi się wszystko, nawet to, że wyszła mniejsza, niż zaprojektowana przez Renię. Projekt przewiduje milion (albo i nieskończoność) kombinacji i wariacji na temat wielkości i układu poszczególnych części torby, a ja chciałam zrobić taką nie za małą, ale lekką, waga była dla mnie bardzo ważna. Stanowczo nie chciałabym dźwigać ani jednego nadprogramowego grama, więc dla mnie lepsza jest mniejsza wersja. Teczka A4 do niej i tak wejdzie, chociaż będzie wystawała, natomiast waga wynosząca 120 g jest dla mnie jak najbardziej uzasadniona. Dno z potrójnie wziętej Amber jest mocne, ale nie twarde, szydełko nr 3,5 pozwoliło uzyskać taką właśnie miękką tę część. Natomiast kwiaty z Belli, na tym samym szydełku, są bardzo ażurowe i dobrze widoczne pomimo cieniowania. Po przemyśleniach odnośnie pasków, postanowiłam zrobić je z tej samej włóczki, co podstawę, dla równowagi czy nie wiem czego, tak mi się podobało.

W związku z tym, że kolory włóczek nie mają żadnej kolorystycznej części wspólnej (zaraz będzie dygresja), chciałam wykorzystać rozkład wzoru do „stopienia” ich ze sobą. Miałam taki pomysł, żeby jedno okrążenie, to na przejściu między włóczkami, przerobić połączonymi obydwoma kolorami, ale obawiałam się, że na grubość to się zbytnio rozjedzie. Dlatego pierwsze okrążenie z wzorem ażurowym przerobiłam jeszcze różową Midarą, a dopiero od następnego przeszłam na Bellę. Kwiatki powstają tutaj w tak szczególny sposób, że tym jednym zabiegiem udało mi się osiągnąć zamierzony cel. Ostatnie dwa okrążenia wzoru kwiatowego ponownie przerobiłam na różowo, by dopasować brzeg do pasków. Przy czym nie wiedziałam, ile włóczki zejdzie na paski, które stanowczo chciałam mieć jednakowe, dlatego wyszydełkowałam je przed wykończeniem wzoru ażurowego. W razie czego zrobiłabym go do końca w błękitach, choć miałam cichą nadzieję, że jednak wystarczy różu na brzeg. I tak się stało, Midary został jeszcze mały kawałek. Następuje dygresja. Mój motek Belli zarówno od środka, jak i od zewnątrz rozpoczynał się kolorem błękitnym. Wiedziałam, że w środku będzie trochę białego, ale w zwiniętym motku to ja nie jestem w stanie ocenić, jakiej długości będą te pasma. Po bladym różu podstawy wolałabym zaczynać kwiaty właśnie na biało, mam poczucie, że biały kolor ładniej by się zgrał z różem jako kolor w zasadzie neutralny, na dodatek bliski tej różowej bladości. I gdy już po paru okrążeniach kwiatów doszłam do bieli i zobaczyłam ile jej jest, zaczęłam rozważać prucie i cięcie nitki. Ponieważ jednak nie znoszę ciąć, pruć też nie za bardzo, na dodatek jak dla mnie to ten ażur najłatwiejszy nie jest, zaniechałam w końcu tego czynu i w sumie nie żałuję. Mimo wszystko, miałam ochotę pogadać z tą bielą słowami: kończ się, no kończ się na tym środku mojego motywu kwiatów, niebieski wracaj. Koniec dygresji.

Plumeryjka rosła spokojnie, najpierw wyrosła różowa łączka, na której następnie zakwitały kolejne kwiaty. Do tej części torby (dno i ażur) nie wprowadziłam żadnych zmian, szydełkowałam według podstawowego opisu. Rozważałam poszerzenie dna, by torba nie wyszła zbyt mała, jednak nie było to potrzebne – po przerobieniu „bazowej” liczby okrążeń zmierzyłam średnicę kółka, które mi wyszło i korzystając z wzoru na obwód koła wyliczyłam, że torba o takim dnie powinna mieć ok. 65 cm obwodu (to jest dno powinno mieć taki obwód), co mi w zupełności wystarcza. Poszerzyłam natomiast paski, by ich szerokość była równa zaprojektowanej przez Renię. Powodem była oczywiście różnica w próbce, przy czym nie robiłam wyliczeń dla pasków, na oko dodałam trzy oczka do początkowego łańcuszka i paski wyszły w sam raz szerokie (w razie błędu, prucie wąskiego paska uznałabym za bezbolesne). Ich długość jest zgodna z projektem. Muszę się tutaj przyznać, że nie zmierzyłam obwodu torby po praniu (jak mogłam zapomnieć!), zmierzyłam tylko szerokość, która wyniosła 27 cm oraz wysokość, która bez pasków wynosi 30 cm, obydwa te wymiary mierzone na płasko bez wsadu. Co do wsadu, mała poduszka pod głowę mieści się bez problemu w całości (to była propozycja wsadu do torby dla celów fotograficznych, ale wygrały szale i apaszki mojej Mamy).

Moja Plumeria powstała z Amber Midary (blady, pudrowy róż, numer koloru 766, bawełna 100%, 660 m w 100 g) oraz Belli Batik Design Alize (cieniowana od błękitu do białego, numer koloru 2130, 100% bawełna, 180 m w 50 g). Szydełko mam wiekowe, podprowadzone kiedyś mojej Mamie, ma ono numer 06, ale że Internet wie prawie wszystko, z łatwością udało się ustalić, że to rozmiar 3,5. I teraz uwaga, bo jeśli chodzi o zużycie włóczki, notowałam je skrupulatnie (porządne notatki to kolejna z moich zasad, obowiązująca przy testach). I tak, na samą podstawę torby zużyłam 29 g włóczki Amber, a na resztę dna, już bez rozszerzania, dodatkowo 23 g, czyli na część bez wzoru poszły 52 g włóczki (potrójnie przerabianej). Z tej samej nitki zrobiłam jeszcze wspomniany już fragment kwiatów, czyli okrążenie pierwsze oraz dwa ostatnie części ażurowej i na te w sumie trzy okrążenia zużyłam 13 g różu. Na paski zużyłam 29 g włóczki (też Amber). Na błękitno-białe kwiaty poszło 26 g Belli. Gdyby chcieć obliczyć wagę całej części ażurowej, to wyjdzie 39 g. Cała Plumeryjka waży 120 g. Jejku, mam nadzieję, że niczego nie pomyliłam: różowego Ambera zużyłam w sumie 94 g, cieniowanej Belli – 26 g. Wyliczenie się zgadza.

Test ma swoje prawa, a testerka obowiązki, toteż napiszę, co ja sobie o tym projekcie myślę, tak od strony technicznej, bo że samą torebką jestem zachwycona, to już wiadomo. Piszę z punktu widzenia osoby niespecjalnie zaawansowanej szydełkowo, jakby to napisać, hmm, po angielsku mam na to określenie, czy może raczej jest to określenie tego, czego nie można o mnie powiedzieć: crochet smart. Przypomina mi się teraz fragment filmu „C.K. Dezerterzy” i to, czego oni nauczyli papugę mówić. No więc nie chciałabym wobec siebie używać aż tak dosadnego określenia, ale „crochet smart” to muszę przyznać, że nie jestem. Mimo tych moich niedociągnięć w zakresie umiejętności szydełkowania, z tym projektem poradziłam sobie bez większych trudności (u mnie to różnie bywa, znikające słupki, nadmiarowe słupki – a tym razem nic z tych rzeczy). To znaczy musiałam zmierzyć się z ażurem, który, jak wspomniałam, najłatwiejszy nie jest, ale schemat rozrysowany jest przez Renię tak czytelnie, że jeśli się rozumie znaczki i wie, jak czytać schematy, to można się nawet i na pamięć tego motywu w końcu nauczyć, co nawet mi się udało. A jeśli ktoś nie rozumie i nie wie, ale chciałby, to się dowie z linków zamieszczonych przez Renię w instrukcji. Ale nie mogę się powstrzymać, jeszcze raz muszę podkreślić, jak czytelne są schematy, bo ten ich aspekt zrobił na mnie szczególnie wielkie wrażenie.

Chciałabym też na chwilkę pozachwycać się włóczkami, czyli Amberem i Bellą. Pierwszy raz cokolwiek z nich robiłam i bardzo obydwie polubiłam. Są miękkie i delikatne w dotyku, a co ważne dla mnie – przyjemne w przerabianiu na szydełku. Z żadną z nich nie musiałam walczyć, nie rozwarstwiają się (to jest coś, co mnie wybitnie drażni, dla mnie włóczka musi być w miarę jednolita, a jak mi się zachce męczyć z sześcioma, dajmy na to, osobnymi nitkami, to sama sobie je poskładam), w robótce układają bardzo ładnie i równo. Rzadko robię cokolwiek z bawełny, ale te włóczki zapamiętam sobie na przyszłość. Wydają mi się bardzo odpowiednie do produkcji ubrań. Jeśli tak dobrze pracowało mi się z nimi na szydełku, to na pewno jeszcze milej będzie je przerabiać na drutach.

Pisałam ten tekst przez kilka dni i przez ten czas nastąpił tak zwany obrót spraw: torebki już nie mam. W czasie, gdy kończyłam pracę nad nią, wybrałam się w odwiedziny do moich bliskich. Na zdjęcia zabrałam ją do mojej siostry, akurat wtedy torebka wyschła po praniu (a właściwie nie tylko wyschła, ale i na sesji zdjęciowej karta pamięci była w aparacie, a nie została na półce w pokoju, jak dzień wcześniej). W sesji uczestniczyła połowa osób obecnych na spotkaniu, zdjęcia robiło kilka z nich (ja też), dwoma aparatami i nie wiem, które są czyje, bo część z nich powstała, gdy odeszłam na chwilę z planu zdjęciowego. Wiem tylko, że tam gdzie jestem ja, to nie ja pstrykałam 🙂 .

Zarówno moja siostra, jak i jej córki, wpadły w jednogłośny zachwyt nad moim wyrobem, przy czym siostra początkowo była przekonana, że to produkt kupiony, a nie moja ręczna praca. Widząc spojrzenia i słysząc wszystkie komplementy i zachwyty, pomyślałam sobie, że w sumie to mogę Plumeryjkę którejś z nich podarować. Po zakończeniu zdjęć zapytałam siostrzenic, czy któraś z nich ją chce. W odpowiedzi usłyszałam chór trzech głosów: „ja!”. No więc dostały wszystkie do współdzielenia dopóki nie dorobię następnych 🙂 . Po jakimś czasie nadeszła moja siostra, podczas wręczania nieobecna i kiedy usłyszała, że dałam dziewczynom torebkę, miną i słowem wyraziła święte oburzenie, bo ona myślała, że torba będzie dla niej 😀 . Przy okazji dziewczyny zapewniły mnie, że cokolwiek zrobię, one biorą. Już noszą kilka moich wyrobów, ostatnio ażurowe gumki scrunchie i siatki na koka, a jeśli chodzi o torebki, okazało się, że przyjmą każdą ilość. Dla mnie to świetna wiadomość, bo po tej Plumerii naszła mnie ochota na następne wyroby na szydełku i będę miała to, co wprost uwielbiam: ja sobie porobię, a ktoś mi bliski mój wyrób chętnie przyjmie.

Jako epilog do tej opowieści o wizycie u siostry dodam, że następnego dnia w ogródku mojej Mamy przeprowadzałam kurs robienia na drutach dla dwóch siostrzenic. Bo szydełkować jedna z nich już potrafi, teraz dwie siostry zapragnęły nauczyć się dziergania na drutach 🙂 . I niezależnie od siebie powiedziały mi po tej lekcji: „ciocia, to tak wciąga!”. No ba, ja o tym wiem. I bardzo się cieszę.

Napiszę Wam jeszcze na koniec, skoro już o relacjach rodzinnych mowa, że Plumeria ma dwie siostry o pięknych imionach: Lawenda i Campanula (no, właściwie Dzwonki Campanula, ale potrzebowałam tutaj rodzaju żeńskiego, więc skróciłam sobie). Obydwie mam w planach, bo przecież, jak wspominałam, dwie siostry czekają na dwie torebki.

Informacja dla zainteresowanych: użycie noża do zdjęć w przypadku tego projektu uznałam za niestosowne. Mam w zanadrzu coś innego.

Dziergonomia stosowana

Akordeon czy nóż, czyli czy piernik musi mieć coś do wiatraka, a tak w ogóle to chodzi o kocyk

– Mężu, wymyśl mi jakiś rekwizyt – poprosiłam kręcąc się po metrach kwadratowych podłogi i lustrując wzrokiem metry bieżące półek w poszukiwaniu rekwizytu.

– Rekwizyt?  – zapytał Mąż, chociaż przecież jasne było, co mogę mieć na myśli i w słowie, skoro w rękach trzymam przedmiot rękodzieła i aparat fotograficzny. – Jaki rekwizyt?

– No do zdjęć kocyka. Rękodzieło zawsze lepiej wygląda na zdjęciu z rekwizytem, a ja nigdy nie mam dobrego pomysłu na rekwizyt.

Znam pomysłowość mojego Męża, mimo to byłam zaskoczona odpowiedzią:

– Nóż.

– No gdzieee, nóż do kocyka???

– No to akordeon – rzucił Mąż spoglądając pod stół (tak, tak, akordeon stoi u nas pod stołem).

Pomysł wydał mi się świetny, bo choć akordeon ma do kocyka tyle, co piernik do wiatraka, to czy piernik musi mieć cokolwiek do wiatraka? Czy rozrzucone suche kwiaty lub, na ten przykład, gałązki bzu czarnego (akurat kwitł wówczas), bądź inne modne w fotografii przedmioty miałyby do kocyka coś więcej? Tymczasem instrument muzyczny, trzeba to przyznać, jest bardzo oryginalnym rekwizytem do fotografii rękodzieła, choć trudno doszukiwać się między nimi powiązań (poza obsługą ręczną, rzecz jasna). Ponieważ ja mężowskiego akordeonu nie śmiem własnoręcznie tykać w obawie przed dewastacją, do której mam niestety niebywałe skłonności (nawet nie wiem, jak otworzyć walizkę, wiem tylko, jak ją czyścić z kurzu), w sesji fotograficznej wziął udział nie tylko akordeon, ale i Mąż. Oto krótka historyjka kocyka, przeplatana zdjęciami.

W lutym tego roku, kiedy pogoda rozpieszczała nas na przemian mrozem i rzęsistymi deszczami, czyli mówiąc łagodnie, na dworze było mało przyjemnie, przyjechała w moje okolice koleżanka, mama trójki dzieciaków. Odwiedzała swoją rodzinę, a dzieciom umilała czas ferii zimowych pobytem u babci. Spotykałyśmy się i rozmawiały, a ja spoglądałam na jej całkiem już sporego maluszka solidnie opatulonego przed chłodem w głębokim wózku. Od słowa do słowa, zaproponowałam koleżance, że zrobię dla jej synka kocyk z wełny, bo na zimno nie ma jak wełna. Omówiłyśmy potrzeby i możliwości oraz właściwości różnych rodzajów włóczek, w wyniku czego wybór padł na Merino Extra Fine Dropsa. Szczęśliwie, koleżanka nie miała trudności z decyzją odnośnie wzoru – wygrał projekt mozaikowy o nieskomplikowanej nazwie Mosaic Blanket od Purl Soho. Już kiedyś ten kocyk miałam na warsztacie i pamiętam, że był łatwy do wykonania, co było tym razem bardzo istotne, gdyż coś bardziej wymagającego pewnie by mi zajęło z pół roku. Z tym, sądziłam, obrobię się w miesiąc. Tak, ja wiem, że kocyk o wymiarach 80 x 100 cm można stworzyć w krótszym czasie, ale dzierganie z doskoku, jak to ma miejsce w moim przypadku, jest bardziej powolne: nie zdążam się rozpędzić (słowo daję, jak na rowerze, nie przerabiam oczek od razu na pełnych obrotach, po każdej przerwie muszę się od nowa rozpędzić), a już czas odłożyć robótkę. No więc nie wystarczył mi nawet miesiąc, zeszły prawie dwa, choć starałam się bardzo i nie miałam w tym czasie nic innego na drutach.

Niespodziewanie przyszła wiosna. Niespodziewanie, ponieważ po bardzo długo utrzymującym się chłodzie zaczynałam się zastanawiać, czy w ogóle przyjdzie. Na moją korzyść działał chłód, jednak nie zdążyłam z kocykiem na zimne dni. Cóż, jeśli nie przyda się teraz, to pewnie jesienią, ponieważ koleżanka się nie zniecierpliwiła, nie rozmyśliła, a wręcz ucieszyła na wiadomość, że jest gotowy.

Nikogo pewnie nie zdziwi, jeśli powiem, że nie chciało mi się robić próbki. Przy takiej płachcie może powinnam była, ale nie zrobiłam i na szczęście niewiele się rozminęłam z planem. No dobra, trochę jednak jest różnicy w odniesieniu do zamierzeń. W każdym razie nie rozminęłam się na gorsze, bowiem kocyk wyszedł większy, niż zamierzony. Z drugiej strony, dodatkowe 9 cm szerokości i 23 długości zabrało mi czas, którego mogło nie zabrać, gdybym nabrała mniej oczek oraz przerobiła mniej powtórzeń i dzięki temu kocyk powstałby szybciej. Nie nabierałam tych oczek całkiem na oko, oj nie. Bo tak prawdę mówiąc, gdybym miała w domu choć trochę tego merino, zrobiłabym próbkę i dzięki temu wiedziałabym, ile nabrać oczek, ale też ile włóczki będę potrzebowała na cały kocyk. A ja nie miałam. Dlatego na innej podstawie musiałam określić, ile motków powinnam kupić, choć szczerze przyznaję, że z góry wiedziałam, że nie ma możliwości, żeby mi się udało utrafić i nie zostać z nadmiarem towaru (gdzie go upchnąć??? nie dokupuję włóczek, nie dokupuję włóczek…) lub żeby mi nie zabrakło. W związku z tym dokładnie przeszukałam internet (główie ravelry) w poszukiwaniu gotowych wykonań kocyka Mosaic Blanket z Merino Extra Fine. Spośród wyników wyszukiwania wybrałam te, które zawierały wartościowe dla mnie informacje o wymiarach kocyka i zużyciu włóczki. Było ich bardzo niewiele i tylko jeden odpowiadał moim potrzebom. Na tej podstawie wyliczyłam potrzebną ilość włóczki i zadecydowałam o ilości nabieranych oczek. Kiedy już zamówiona włóczka do mnie dotarła, nie chciałam poświęcać czasu na próbkę (za to poświęciłam go na nadprogramowe centymetry…).

Już chyba o tym kiedyś pisałam, ale znów ciśnie mi się na klawiaturę apel: ludzie kochani! opisujcie swoje projekty na ravelry! niektórzy to czytają i szukają tych informacji, również o wprowadzanych zmianach, o kłopotach, z jakimi przyszło się borykać i pomysłach na rozwiązania problemów oraz o zastosowanych rozwiązaniach technicznych. No ja wiem, sama nie zawsze wszystko piszę, ale staram się przynajmniej dodawać odnośniki do wpisów na blogu. Koniec apelu. Wracam do kocyka.

Żeby nie być gołosłowną, napiszę o tych rozwiązaniach, które osobiście zastosowałam w tym kocu. Po pierwsze, oczka nabrałam metodą Crochet Cast On, a zamykałam zwyczajnie, na drutach tak, jak nauczyłam się w dzieciństwie i nie mam pojęcia, czy ta metoda ma jakąś nazwę. Oczka brzegowe w kocyku przekładałam bez przerabiania, by uzyskać piękny dwukolorowy łańcuszek, którego zapomniałam uwiecznić na fotografiach (zapewniam, że wyszedł bardzo ładny i estetyczny). Nitki kolejnych motków łączyłam na bieżąco za pomocą metody z pętelkami, która doskonale współgra z mozaikowym ściegiem, maskującym miejsca połączeń włóczek. A może nie powinnam już nigdy używać tej metody, bo mi się teraz źle kojarzy jej oficjalna nazwa? Już się w mojej głowie i w sercu żegnam z szalami orenburskimi. Jest tyle innych tradycji dziergania ażurowych szali, że nie muszę tworzyć właśnie tamtych. Tylko czy to jest odpowiednia droga? Jednak nie potrafię teraz myśleć o tym spokojnie.

Wprawdzie łańcuszka brzegowego na zdjęciach nie ma, za to pamiętałam o lewej stronie, która jak zawsze w mozaice mogłaby być równie dobrze prawą.

Ciekawa byłam, jak mi się to merino w wyrobie o sporej połaci zachowa w praniu. Miałam nabrane 207 oczek na szerokość, motyw powtórzyłam 18 razy (plus pół, według instrukcji) na długość. Pracowałam na drutach nr 4. Zużyłam 6 motków z kawałkiem koloru jasnego niebieskiego (nr 19) i prawie 8 motków ciemnego niebieskiego, w sumie 680 g włóczki. Dodam jeszcze, że po wstępnych wyliczeniach, opisanych wyżej, kupiłam za mało włóczki, musiałam dokupić po dwa motki z każdego koloru, ale przynajmniej nie zostałam z nadmiarem, poza końcówkami motków, których nie wykorzystałam w całości. Możliwe z resztą, że gdybym miała próbkę i dzięki niej zrobiła kocyk nie większy, niż miał być, to tych za pierwszym razem kupionych 11 motków by wystarczyło. To, czego żałuję, to że nie zmierzyłam sobie na gotowym kocu, ile oczek wyszło mi w kwadracie 10×10 cm – miałabym gotową próbkę na przyszłość. Wiele notatek skrupulatnie poczyniłam, a tak istotnej sprawy zapomniałam. Tak czy inaczej, przed praniem kocyk miał 82 cm szerokości i 96 cm długości. Po praniu (ręcznym) miałam zamiar rozłożyć go na suszarce na pranie, ale właśnie wtedy, nieświadom moich zamierzeń, suszarkę zajął Mąż. Praniem oczywiście. Z tego powodu kocyk musiał schnąć w mniej komfortowych warunkach, czyli wisząc na sznurku w łazience. Mam tę metodę suszenia już opracowaną, a jej niezaprzeczalną zaletą jest to, że z wyrobu woda nie kapie mi na podłogę, tylko do wanny. Żeby kocyk się nie rozciągnął (czy jakikolwiek inny wyrób, który podlega suszeniu w ten sposób), starannie, żeby było równo, składam go na pół (albo nawet na 4, zależy jakie to duże) i równie starannie wieszam w poprzek na sznurku (zaraz, zaraz, u mnie to nie jest sznurek, tylko plastikowy drążek). Schnie długo, tym razem trwało to chyba 3 czy 4 dni, ale nie rozciąga się. A mi bardzo zależało, żeby jak najmniej się kocyk rozciągnął – dziur w kocyku nie chciałam za nic na świecie. Przy takim suszeniu zawsze mam obawy, że mi wyrób skiśnie, że się tak wyrażę, więc co parę godzin zdejmuję go i przekładam, choćby tylko na drugą stronę, ale żeby ruszyć i dostarczyć powietrza. Po wyschnięciu zmierzyłam kocyk ponownie: ma teraz 89 cm szerokości i 123 cm długości. Czyli trochę się jednak rozciągnął, ale dziur nie ma, co widać na załączonych fotografiach i za co ręczę.

Zaglądam do moich notatek i wyliczeń, sprawdzam, czy jest tam jeszcze coś, co mogłoby przedstawiać jakąś wartość dla innych i widzę, że właściwie to już wszystko napisałam. W ramach ciekawostki mogę podać to, że po dwunastym powtórzeniu motywu rombów niemal równocześnie skończyły mi się motki obydwu kolorów: dla koloru niebieskiego ciemnego był to motek piąty, dla jasnego – czwarty. Notowałam zużycie poszczególnych motków od samego początku po to, by łatwo wyliczyć, ile ich będę musiała w razie czego dokupić. Bardzo mi się te notatki przydały.

Na koniec kilka zdjęć, które nie zmieściły się w tekście. No i akordeon. Czy to widać, że kocyk do akordeonu ułożyłam w fałdy mające przypominać miech akordeonu?

Dziergonomia stosowana

Zeszłoroczne, czyli nadrabianie zaległości

Już ponad rok minął, odkąd w promocji zorganizowanej przez Renatę Witkowską nabyłam dwa wzory: na chustę Floating Colors i szal Drops on the Spiderweb. Chusta ciągle czeka na moje zasoby czasowe, bo włóczkowe na pewno by się znalazły, ale wolę o nich nie myśleć, by nie podnosić sobie ciśnienia posiadaniem wzoru, gotowego pomysłu na włóczki, a nie posiadaniem czasu na realizację projektu. Dość szybko natomiast zabrałam się za ażurowe krople na pajęczynie, na które miałam kilka pomysłów koniecznie natychmiast do wypróbowania. Zaczęłam od wersji – jak dotąd jedynej, ale na pewno nie ostatniej – z włóczki mohairowej. Miałam nieokreśloną ilość (na cewce) Moherku z Aniluxu (kolor rzeczywisty to piękny szmaragd lub może morski, najbliżej prawdy są zdjęcia wykonane na tle ściany), kupionego z przeznaczeniem na chustę lub szal. I właśnie o tej włóczce myślałam, kiedy wybrałam z galerii projektów Renaty te krople na pajęczynie.

Z uwagi na to, że szal powstał kawał czasu temu, nie pamiętam zbyt wielu szczegółów jego tworzenia. Najbardziej mi doskwiera jednak co innego, co zdarza się w zasadzie zawsze, gdy piszę o projekcie za późno, nie od razu po jego powstaniu: zapominam emocje i przeżycia, zapominam przemyślenia, jakie towarzyszyły dzierganiu. Jeśli projekt jest umiarkowanie zajmujący, że się tak eufemistycznie wyrażę, wówczas często robię przerwy, na przykład na notatki. Zapisuję sobie przemyślenia w miarę na bieżąco. Co innego, gdy mnie dzierganie wciągnie do tego stopnia, że nie mam ochoty odkładać drutów, by zapisać cokolwiek. Przeważnie liczę na to, że zdołam w miarę szybko opisać i obfotografować gotową rzecz, na tyle szybko, by opis powstawał na świeżo, jeszcze pod wpływem tych uczuć, pod wpływem których byłam w trakcie dziergania. Niestety, tym razem mi się nie powiodło. Szal mnie wciągnął, oczka na drutach przesuwały się sprawnie i bardzo radośnie, nie zrobiłam żadnych notatek „emocjonalnych”, ale ale… Przypominam sobie, że już ten projekt dodałam na Ravelry, a tam – bardzo proszę – jakieś notatki znajduję. Cóż ja tam napisałam… A tak, wszystko się zgadza: że szal jest piękny, bardzo przyjemny w tworzeniu i że ma atrakcyjną konstrukcję. Tutaj dodam moje przemyślenie powstałe przy okazji jednego z ostatnich wzorów Reni, z którym miałam do czynienia, a mianowicie, że właściwie każdy z tych Reniowych projektów to dla mnie lekcja czegoś nowego, przy czym chyba na pierwszy plan wysuwają się pomysły konstrukcyjne Reni, ja nie wiem, jak ona wpada na te pomysły, jednak wierzę, że Jej głowa jest nieskończonym źródłem możliwych do wykonania na drutach układów oczek i rzędów lub okrążeń, zupełnie niespodziewanych i zaskakujących dla odtwórcy. Może komuś innemu byłoby łatwiej samemu takie rzeczy obmyślić i stworzyć, ale dla mnie to jest często jak nowa nowość. I jeszcze jedno: postanowiłam, że będę sobie spisywać wszystkie sztuczki, których można się na projektach Reni nauczyć, bo jest tego tyle, że nie spamiętam bez notatek, a one bardzo pożyteczne są. Koniec dygresji.

W tym szalu urozmaiceniem w pracy jest nie tylko ażur, ale i konstrukcja właśnie. Teraz przypominam sobie, że wzór jest stosunkowo prosty do przyswojenia i można dziergać z pamięci, co jednak może okazać się zgubne, jak było w moim przypadku: rozpędziłam się i nie policzyłam poprawnie liczby rzędów w jednej sekcji, nie zauważyłam tego dość długo i potem oczywiście musiałam spruć spory kawałek. To nie jest przyjemna sprawa, szczególnie jeśli włóczka jest kudłata, na dodatek dochodzi świadomość bezmyślnie straconego czasu, toteż zeźlona, odłożyłam robótkę na jakiś czas. Wróciłam do niej, gdy moje emocje opadły i już bez nerwów dziergałam sobie do końca.

Wracając do moich zapisków na Ravelry, kopiuję, co następuje: ogromną zaletą szala jest możliwość wykonania go w zasadzie z dowolnej włóczki, uważam, że nawet słabo blokująca się da dobry rezultat, tyle że ażur nie będzie wtedy zbyt dobrze wyeksponowany. Mój szal przed blokowaniem był gęsty, prawie nie jak ażur, a wyglądało to tak ładnie, że przez chwilę zastanawiałam się, czy go w ogóle blokować :). Po zablokowaniu stwierdzam, że obydwie wersje mają swój urok.

Dodam jeszcze tylko dane techniczne. Włóczka to wspomniany Moherek z Aniluxu, druty nr 4,5 i z tego wyszedł mi szal o wielkości 52 x 160 cm i wadze 110 g.

Za jednym zamachem napiszę krótko o drugim projekcie Renaty, który odtworzyłam w ubiegłym roku. Chciałam go testować, ale nie miałam szans zdążyć w wyznaczonym terminie, więc powolutku wydziergałam go w późniejszym czasie. To przepiękna chusta Ribbons and Bows, której budową, czy może raczej pomysłem na budowę Renia zaskoczyła mnie jak chyba nigdy wcześniej. Bardzo, bardzo oryginalnie, a jednocześnie jasno i z głową wymyśliła i opisała Renia ten czarujący projekt. Jedna rzecz, która nie była w stanie mnie oczarować, to chwosty, ale one są tutaj całkowicie dowolne no i ja nie miałam woli, by je dodawać.

Jako że chustę tworzyłam poza konkursem, włóczkę wybrałam z zapasów sentymentalnych, czyli niewiadomego składu i grubości, natomiast bardzo mi zależało na tej właśnie kombinacji, dlatego w sumie dobrze, że nie zdążyłabym z testem (do testów wybieram tylko włóczki o określonych parametrach, nie no name’y). A w mojej głowie od dawna tlił się taki pomysł na zabawę mozaiką, który tutaj mogłam zastosować i sprawdzić, co z tego wyjdzie: różne grubości i właściwości użytych włóczek. Od razu napiszę, że udało się doskonale i z efektu jestem niezmiernie zadowolona. Bo to było tak, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłam tę chustę u Reni, ujrzałam na niej takie jakby azteckie wzorki (to, co w mojej chuście jest jasnym kolorem) i już wiedziałam, że bezwzględnie muszę ją wydziergać i to nie za rok ani dwa, ale już się za nią musiałam zabrać, by wprowadzić mój pomysł w życie i wyeksponować te szlaczki w zamierzony sposób, czyli wykonać je z włóczki grubszej, a jako tło użyć włóczki cieńszej. Wybrałam zatem dwie włóczki, które osobno wyglądały nieciekawie, ale kiedy je położyłam jedną przy drugiej – niemal podskoczyłam z radości nad cudownością tego połączenia, które wygląda dla mnie jak coś bardzo konkretnego: milka (była kiedyś taka dwukolorowa, o ile dobrze pamiętam). To nie ma być reklama czekolady, ale nie mogłam się oprzeć napisaniu o tym. Czekolada mleczna z białą, albo, idąc dalej: kawa z kremową pianką… coś bardzo miłego i smakowitego w każdym razie. Włóczka czekoladowa jest cienka, włóczka śmietankowa jest ze dwa razy grubsza i do tego trochę puchata, ale też taka trochę skręcona, że miejscami jest grubsza, a miejscami cieńsza, przy tym lekko falowana. Czekoladowa jest prawdopodobnie bawełną albo czymś innym o zerowej elastyczności. Elastyczność włóczki jasnej również pozostawia wiele do życzenia, ale to raczej akryl lub mieszanka wełny z akrylem. Mozaika z mało sprężystych włóczek nie idzie tak gładko, jak z rozciągliwych, jednak nie traktowałam tego tym razem jako przeszkody czy trudności, bowiem nie spieszyłam się z projektem, który sam w sobie jest tak interesujący, że nawet słabo współpracująca włóczka nie jest w stanie sprawić, by przerabianie oczek się sprzykrzyło. Przy tym znów nauczyłam się nowych sztuczek, które są wspaniale wytłumaczone przez Renatę w postaci zdjęciowego tutorialu.

Do produkcji chusty użyłam drutów nr 3, dostosowanych do cieńszej włóczki. Zużyłam w sumie 320 g włóczki. Chusta wyszła mi bardzo duża (jak na moje kryteria), dłuższa krawędź mierzy ponad 2 metry. Z tego względu nie blokowałam jej szczególnie mocno, starałam się natomiast jak najlepiej zachować ząbkowany brzeg, który jest moim zdaniem uroczy i stanowi techniczny majstersztyk, co pewnie potwierdzi każdy, kto brał ten projekt na warsztat.

Mogłam napisać o tym na początku, ale niech już będzie na koniec: to, że pokazuję dawno ukończone projekty nie jest spowodowane jakąkolwiek niedyspozycją i nie ma związku z uszkodzonym w kwietniu palcem wskazującym. Po prostu nadrabiam. Palec natomiast ma się świetnie i jego szybki powrót do stanu nieutrudniającego dzierganie jest przyczyną, dla której powyższy tekst ukazuje się dopiero dzisiaj. Wybrałam dzierganie zamiast pisania. Dzierganie mozaikowego koca, o którym wspomniałam poprzednio i który szczęśliwie ukończyłam kilka dni temu. Postanowiłam na jakiś czas przerzucić się na małe projekty, zatem nie będzie już problemem długotrwały zakaz pisania, jaki narzucam sobie sama, gdy mam na drutach coś dużego nie dla siebie, czy w ogóle nie dla siebie, lecz dla kogoś, kto czeka. A ja lubię pisać i właśnie, że nie będę brała na siebie zadań, które będą mnie przerastać, w szczególności pod względem czasu, jaki trzeba im poświęcić. Przynajmniej narazie, bo nie wiem, ile wytrzymam nie podejmować wyzwań. Tymczasem dziękuję za każde ciepłe słowo, które otrzymałam od Was przy ostatnim wpisie. Palec zagoił się w ciągu kilku dni, potem jakiś czas jeszcze czekałam, aż skóra wróci do normalnej grubości, a teraz nie ma prawie śladu po cięciu i tylko ja chyba mogę zauważyć, że jest na nim maluteńki ubytek ciała.